JAN STRAUS: ZAWRACANIE KIJEM WODY W WIŚLE, CZYLI SZÓSTA JUŻ AUKCJA KWADRYGI
Od aukcji i od wirusów zrobiło się ostatnio w internecie aż gęsto. Szósta aukcja Kwadrygi, która nas dopędza, buja się właśnie na kolejnej już, piątej fali covidu. Dla bibliomanów to żadna pociecha, bo na uzależnienie od książek nie wymyślono jeszcze szczepionki. Z obowiązku sprawozdawcy sięgam więc po zaprzyjaźniony katalog i zaczynam wybrzydzać: (niedobrze) miało być 350 dobrych pozycji, a jest ponad siedemset; opisy w katalogu coraz dłuższe i dokładniejsze, więc (niedobrze) o czym tu pisać, gdy nie ma się do czego przyczepić. W miarę lektury nastrój mi się jednak trochę poprawia, bo na kiepski humor rzadka książka jest lepsza nawet od butelki wódki. (Głowa na drugi dzień mniej boli. Niedobrze, bo nie piję.) O kłopotach z kasą na razie staram się nie myśleć. (Może nie będzie źle, bo o książkach, które mnie interesują, jak zwykle nie napiszę.)
W jednej z początkowych kategorii naszego katalogu zaprezentowano warszawskie ilustrowane kalendarze Józefa Ungra. W domu, na półce mam ich zaledwie siedem, a tu (niedobrze, wpadły mi w oko) aż kilkanaście roczników. Chyba pół życia ktoś musiał je zbierać. Na licu pierwszego z nich (egzemplarz przycięty przez introligatora, cztery roczniki w klocku) z 1852 roku, przyciąga moją uwagę maleńki, niczym pchełka, stateczek. Okręcik na polskiej okładce, w połowie XIX wieku, to dla mnie, inżyniera, zawsze wydarzenie. Czyżby znalazł się na niej przez przypadek, w charakterze ozdobnika? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy tuż po otwarciu kalendarza w artykule „O żegludze parowej na Wiśle”. Informuje nas o utworzeniu w dniu 15 kwietnia 1848 roku w Warszawie przez Andrzeja hrabię Zamoyskiego spółki mającej na celu „zaprowadzenie i utrzymanie Żeglugi Parowej na Wiśle, Bugu, Narwi, Wieprzu i Pilicy”. Artykuł ten poprzedza unikatowy wizerunek jednostki pływającej podobnej do tej na okładce, wyposażonej w komin, napędzaną parą turbinę i w dwa – pewno na wypadek wietrznej pogody – maszty. I choć jestem człek starszy i bywały, to jednak przyznaję, wizja podobnej fregaty manewrującej po Wieprzu lub Pilicy, wstrzymała mi na chwilę dech w piersiach. Nie jedyna to zresztą napędzana parą nowinka w kalendarz Ungra na rok 1852. Dzieło zamyka unikatowy wizerunek lokomotywy z węglarką, poprzedzający „Taryfę do poboru opłat na drodze żelaznej warszawsko-wiedeńskiej”. Czytamy w niej, że przejazd 7 wiorst w powozie pierwszej klasy kosztował pasażera ówczesnej kolei 18 kopiejek srebrem, w powozie klasy czwartej kopiejek 5. Do każdego biletu doliczane było także rogatkowe w wysokości półtorej kopiejki. Dla pasażerów czwartej klasy, podróżujących w otwartych wagonikach umieszczanych często tuż za lokomotywą, była to swoista opłata klimatyczna. Podobnych ciekawostek w kalendarzach Ungra znajdujemy wiele, warto więc przynajmniej jeden z nich przytulić w domu na bibliotecznej półce.
Za Soterem Rozbickim do dziś podąża legenda, że jego twórczością pasjonował się lubiący curiosa literackie Tuwim; książkę słynnemu „pacjentowi filozofii” poświęcił kolekcjonujący wszelakie panoptica naszej kultury profesor Janusz Dunin. Tę, nie do końca zasłużoną, opinię największego w Polsce grafomana, wyrobił Rozbickiemu słynny warszawski salon literacki Augusta i Pauliny Wilkońskich, w którym nasz (w gruncie rzeczy dość poprawny) wierszokleta wygrzewał się przy herbacie i docinkach ówczesnych luminarzy, układając zgrabne okolicznościowe rymowanki i prawiąc często nie najświeższej daty anegdoty. Dziś bawią one nie tyle osobliwością formy i oryginalnością dowcipu, co urodą archaicznego języka i barwnym wspomnieniem minionego już obyczaju. A że swój rozum i humor Soter miał, i że potrafił się dobrze odciąć, świadczy kpiąca dedykacja, którą wystawił „dobrodziejowi” Wilkońskiemu na jednej z pierwszych kart „Krainy wesołości” – arcyrzadkiej, wydanej w 1846 roku, literackiej ramoty. Brzmi ona: „Szanownemu Au: Wi: Chirurgowi filozofii, kawalerowi krzyża naturalnego i lekarzowi na mgłości [Wilkoński był lekarzem – przypis mój], kołowacizny, wścieklizny itp. literackie, w dowód właściwej wdzięczności za zbawienne recepty w imieniu wszystkich cierpiących literatów, przychodzący do zdrowia przypisuje Autor, Pacjent filozofii, kawaler runa krytyków bogini Flory.”
Rzadkością „Krainie wesołości” dorównuje (a nawet chyba ją przewyższa) ulotka reklamująca koncert symfoniczny pod dyrekcją F. Fitelerga, który miał miejsce w Filharmonii Warszawskiej w 1909 roku. Program imprezy zaskakuje bogactwem nastrojów, rozpoczyna ją bowiem „Marsz żałobny” F. Chopina, a kończy… „Marsz weselny” F. Mendelssona. To muzyczne curiosum tonie w obudowie z reklam: płyt gramofonowych „Syrena” (uznanych wówczas za najlepsze), restauracji Bristol, mydła Moderne, ekstraktu Przeprosiny (Ecquis), likieru Prunelle i wody kolońskiej Hollandaise. A propos środków transportowych: reprezentuje je defilujący w rytm marszu Szopena czterokonny wóz przeprowadzkowy firmy A. Wróblewski i S-ka. Lecz choć przeprowadzki bywają smutne, reklamy zakładu pogrzebowego w programie koncertu Fitelberga nie zauważyłem.
Do przejrzenia rzadkiego, wydanego w nietypowym, bo podłużnym formacie, przewodnika po Warszawie na rok 1925/36, zachęciła mnie uwaga w opisie aukcyjnym: „z planem miasta (Wilanów, Otwock, Konstancin)”. Brak spodziewanego planu Konstancina wynagrodziły mi zawarte w tym dziele liczne, świetne pod względem graficznym reklamy. Doskonałym rysunkiem wyróżnia się już pierwsza z nich, zalecająca wyroby warszawskiego szewca K. Celińskiego: „damskie i męskie: od najskromniejszego po najwykwintniejsze”. I tylko żal, że obie te cechy nie wydają się iść w obuwiu Celińskiego w jednej parze.
Stadion Dziesięciolecia to dla mojego pokolenia sentymentalna sprawa. Bryła tego obiektu projektu Jerzego Hryniewieckiego, Zbigniewa Ihnatowicza i Jerzego Sołtana przez lata była jednym z najcharakterystyczniejszych punktów stolicy. To na Stadionie Dziesięciolecia obejrzałem w towarzystwie ojca pierwszy w życiu mecz piłkarski. Słabo wykorzystywany, bo niezadaszony, Stadion Dziesięciolecia przez całe lata PRL świecił pustkami, by pod koniec lat osiemdziesiątych przekształcić się w największy w Europie, azjatycki jarmark na świeżym powietrzu. Dlatego też z prawdziwym wzruszeniem brałem do ręki ogromnych rozmiarów album, dokumentujący narodziny tego obiektu, wystawiony na szóstej aukcji Kwadrygi. Zawiera on szereg ręcznie wklejonych odbitek fotograficznych (zdjęcia, diagramy, wykresy) dokumentujących przebieg budowy. Czy to obiekt równie – jak Stadion Dziesięciolecia – unikatowy? Dziś może już tak, bo wykonany najprawdopodobniej tylko w kilku egzemplarzach, zapewne na użytek kierownictwa budowy, mógł ulec wygubieniu. Z tego też względu jest to chyba najcenniejszy – przede wszystkim pod względem merytorycznym – obiekt na naszej aukcji.
W 1986 roku organizując wystawę „Sztuka polskiej książki literackiej lat 1918 -1939” po raz pierwszy zetknąłem się z okładkami „Bostonu” Uptona Sinclaira. Są one niesygnowane. Wtedy też redagując – wraz z Hanną Makowską – katalog tej wystawy, na podstawie analizy dostępnego nam wtedy materiału, a więc na zasadzie podobieństw stylowych, na autorkę tych okładek wytypowaliśmy Teresę Żarnower. Zadecydowało podobieństwo okładki pierwszego tomu „Bostonu” do słynnego plakatu Żarnower „Głosuj na trzynastkę” oraz do dziś głoszona opinia, że artystka ta ze względów praktycznych (jakoby ograniczenia cenzury) często nie sygnowała swoich książkowych prac. Jako alternatywę dla autorstwa Żarnower rozpatrywaliśmy wtedy Mieczysława Bermana. Dlatego też, zapytany w ponad dwadzieścia lat później przez Piotra Rypsona, czy potwierdzam tę atrybucję odpowiedziałem, że nie jestem jej pewien. I choć zdanie to podtrzymuję do dziś, to za bardzo wątpliwą uznaję tezę – przez wielu traktowaną za pewnik – że autorem okładek „Bostonu” był Zygfryd Kamiński. A oto argumenty:
– nie posiadamy żadnego zapisu z epoki, że artysta ten wykonał przedmiotowe okładki, które, przypominam, pozostają niesygnowane,
– nie zachował się do naszych dni żaden fotomontaż (lub jego reprodukcja) sygnowany nazwiskiem Zygfryda Kamińskiego,
– Z. K. nie dożył końca edycji „Bostonu”, zachodzi więc spore prawdopodobieństwo, że okładki tomów wydanych po roku 1929 powstały bez jego udziału,
– teza, że Z. K. W OGÓLE projektował fotomontaże oparta jest na wyznaniach Bermana opublikowanych we wstępie do katalogu mediolańskiej wystawy „Mieczysław Berman. Fotomontaggi”. Kłamliwość wielu zawartych we wspomnieniach Bermana stwierdzeń udowodniłem w „Cięciu” (s. 80-86), uczynił to również Stanisław Czekalski w swojej świetnej pracy „Awangarda i mit racjonalizacji”,
– tezie tej zaprzecza zachowana recenzja Mieczysława Wallisa z pośmiertnej wystawy Kamińskiego, w której ten znany krytyk tak o pracach Z. K. pisze: „Zygfryd Kamiński od wielu lat uprawia jeden rodzaj, stanowiący coś pośredniego pomiędzy malowidłami a wycinanką utworzoną z geometrycznie stylizowanych bądź barwnych, bądź czarnych linii”. A przecież tak wytrawny krytyk, jak Wallis, na pewno fotomontażu z „wycinanką” by nie pomylił,
– recenzja Wallisa dobrze oddaje specyfikę dwu sygnowanych, jedynych zachowanych do naszych czasów okładek Kamińskiego, które zdobią: „Cement” Gładkowa oraz 4 numer wychodzącego w latach 1925-1929 „Przeglądu Artystycznego”. Ta ostatnia okładka, czarno-biała, nie była dotąd reprodukowana w literaturze przedmiotu,
– także Wacław Husarski, w krótkiej notce z 1930 roku wspomina (nie wspominając, by uprawiał on sztukę fotomontażu) Kamińskiego jako dobrze zapowiadającego się rysownika, którego zalety „zatracały się niestety coraz bardziej pod wpływem doktrynerskiego stosowania schematów formalnych, przejętych na wiarę ze sztuki francuskiej”,
– lista książek reklamowanych na odwrocie I tomu „Bostonu” świadczy, że Kamiński nie należał do grona artystów pracujących dla Spółdzielni „Książka” (wydawca powieści Upton Sinclaira), z listy tej wynika także, że okładki dla tej oficyny po roku 1925 projektowali: Roguski, Słonimski, Szczuka, Hiller i Żarnower, co sprawia, że artystka ta powinna być jednak brana pod uwagę jako ewentualna autorka okładek „Bostonu”.
Piszę o Kamińskim i „Bostonie”, po raz kolejny zawracając kijem wodę w Wiśle, bo jestem prawie pewien, że i tak, na kolejnej aukcji, nazwisko Kamińskiego jako autora okładek „Bostonu” znowu się pojawi. Może więc pora, by chwycić łyżkę i przystąpić do mieszania posłodzonej herbaty.
Zawracanie wody w Wiśle kijem, choć bezsensowne, jest możliwe. Czy można to jednak było uczynić w przepływającej przez miasteczko Tłuste Dębnie, opisanej przez Jana Sasa Zubrzyckiego w broszurce „Tłuste nad Dębną”? Nie, i tak. Nie, bo Dębnej nie znajdziemy na żadnej polskiej mapie; tak, bo jak czytamy w drugim tomie „Starożytnej Polski” Balińskiego, Lipińskiego: starodawne Tłuste „małe, z drzewa zbudowane miasteczko, przez ubogie żydostwo zamieszkane” było jednak położone nad rzeką – prawym dopływem Seretu – zwaną do końca XIX wieku Dupą. To samo wyczytamy w drugim tomie „Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego i Litwy”. I wtedy też, dzięki koniunkcji z Dupą, Tłuste było sławne. Tyle przeszłości, bo z Wikipedii wynika, że współczesne, leżące na Ukrainie, liczące 4 tysiące mieszkańców Tłuste rozpościera się nad rzeką nazywaną (w zależności od źródła) Tupa lub Tępa. Zaproponowana przez Zubrzyckiego nazwa Dębna byłaby więc pierwszą próbą zmiany (niewygodnej dla polskich mieszkańców miasteczka) nazwy rzeki Dupa – nazwy starożytnej, mołdawskiej i nie obraźliwej, bo dupa po rumuńsku znaczy potem – na nazwę w języku polskim mniej kontrowersyjną. Z Tłustego nad Dupą pochodziło wielu naszych znakomitych rodaków. I tak nogi w Dupie, w młodości, poza autorem przedmiotowej broszurki, między innymi moczyli: znakomity etnograf Henryk Biegeleisen i wielki introligator Aleksander Semkowicz.
Zbierając materiały do pierwszego tomu „Teraz okładka” nie raz zadawałem sobie pytanie, z czego w XIX wieku żyli introligatorzy, bo że zarabiali na chleb oprawiając nie tylko książki, wydawało się pewne. Ale było tak i później, bo z wszelakiej galanterii oraz oprawy obrazków żyli nawet nasi najwięksi, dwudziestowieczni introligatorzy. Przekonuje nas o tym niewielki zespół unikatowych rachunków pozostałych po Jahodzie Żółtowskim, wystawionych na naszej aukcji. W nagłówkach zawierają one pełną nazwę zakładu krakowskiego mistrza: Zakład galanteryjno-introligatorski oraz oprawy obrazów Roberta Jahody – nazwę, w której introligatorstwo ustąpiło pierwszego miejsca galanterii. Szkoda tylko, że rachunki te są na aukcji rozproszone, co utrudni ich skupienie w jednym ręku.
Utrzymać się wyłącznie z oprawy książek w Polsce nigdy nie było łatwo. Polscy nakładcy długo realizację swoich opraw zlecali za granicą. Niemałą konkurencję dla introligatorów skupionych w cechach stanowili również pracujący „na dziko” rzemieślnicy żydowscy. W dwudziestoleciu międzywojennym przy drukarniach (również i w Polsce) działały „fabryki opraw”, rozkwitało także introligatorstwo amatorskie: książki na swoje potrzeby oprawiały najrozmaitsze osoby prywatne, podstaw introligatorstwa uczono bowiem na zajęciach praktycznych, również w szkole.
Na VI-tej aukcji Kwadrygi mamy dwie takie „prywatne” oprawy, obie bardzo interesujące. Pierwsza ochrania pierwodruk „Warszawianki” Wyspiańskiego, druga zdobi tomy A, C i E „Pism zebranych” Cypriana Norwida, wydanych w znakomitym opracowaniu graficznym i typograficznym Adama Półtawskiego, nakładem Jakóba Mortkowicza. W prospekcie wydawniczym tego dzieła, zamieszczonym na końcu tomu C, który ukazał się w 1911 roku, czytamy między innymi, że:
„Wydawnictwo obejmie osiem tomów (przeszło 200 arkuszy) druku, uzupełnionych stu kilkudziesięciu artystycznymi reprodukcjami z rysunkowej, malarskiej i sztycharskiej puścizny Norwida oraz licznymi podobiznami pisma i portretami poety. Tekst opatrzony będzie przypisami wydawcy oraz dokładnymi indeksami. W miarę przewidywanego nagromadzenia się dalszych materiałów (w ciągu druku tych ośmiu tomów) zamierzone są tomy dodatkowe, ile ich będzie trzeba. …….. PORZĄDEK wydawnictwa: obecnie wychodzić zaczęły i szybko pojawiać się będą, tomy A, C, E, F; w druku tomy B. D, G, H.”
Podwójny tom A-A1 „Pism” ukazał się w roku 1912. Wydawnictwo przerwała pierwsza wojna światowa. Być może tuż przed nią lub w trakcie wojny ukazał się niedatowany tom E (wpis właścicielski w moim egzemplarzu wskazuje na rok 1919). Powodów wypuszczenia na rynek (gotowego już, bo złożonego w arkuszach) tomu F dopiero w roku 1946 nie znamy. Przeżył on szczęśliwie pożar siedziby wydawcy w powstaniu warszawskim; widocznie nie był składowany na Starówce, gdzie spłonęła większość nakładów Mortkowicza. Przyczyn przerwania edycji na tomie E i F – tomy B, D, G i H nigdy się nie ukazały – również nie znamy. Sądzę, że nie chodziło tylko o pieniądze – być może zaważył nieznany nam konflikt wydawcy z Półtawskim. Szkoda, bo edycja „Pism zebranych” C. N. jest jedynym dziełem tego wielkiego artysty, które wykonał dla oficyny z kłoskiem. Warto ją mieć, bo to nie tylko arcydzieło młodopolskiej typografii, ale i niedościgły wzór dla przyszłych edycji Norwida.
Ukazujące się w sporych odstępach czasu tomy A, A1, C i E stosunkowo rzadko trafiają się razem. Najtrudniej upolować osobno tom A1. Tom F, powojenny, jest stosunkowo łatwy do zdobycia. Wystawiony na aukcji komplet stanowi więc swojego rodzaju kolekcjonerską okazję. Pisma Norwida w edycji Mortkowicza otrzymały skromną, ale bardzo estetyczną okładkę kartonową z podobizną rysunku Norwida. Znana jest płócienna, wydawnicza wersja tej oprawy. Na początku lat 90. na jednej z aukcji Warszawskiego Antykwariatu Naukowego pojawił się komplet wydanych przed wojną tomów oprawny w pełną, naturalną, podklejoną kartonem skórę cielęcą, ozdobioną identycznym, co oprawa kartonowa rysunkiem (oprawa wydawnicza). Poszedł niewysoko. Do dziś żałuję, że go nie licytowałem. Nie posiadając dzisiejszej wiedzy wziąłem go wówczas za dekomplet. Egzemplarz wystawiony na niniejszej aukcji został oprawiony – najprawdopodobniej w epoce – przez introligatora amatora w lniane, gęsto tkane płótno i ozdobiony kilkoma rzędami efektownych pawich piór. Polecam to rozwiązanie jako bardzo stylowe.
Pierwsze wydanie i – jak słusznie zauważyli redaktorzy katalogu VI aukcji Kwadrygi – zarazem pierwodruk „Warszawianki” to chyba najtrudniejsza do upolowania książka Wyspiańskiego. Zachowaniu tej cieniutkiej broszury nie sprzyjały bowiem: bardzo wydłużony kształt, wynikający ze składu tekstu, przygotowanego wstępnie do druku w dwu kolejnych numerach redagowanego przez Wyspiańskiego „Życia” oraz cienki, byle jaki papier, pełniącej zarazem rolę karty tytułowej okładki. O jej subtelnej treści i wyważonej proporcji napisów wiele napisałem w „Teraz okładka” (nie będę się więc powtarzać) wypada jednak nadmienić, że introligator amator nie tylko tych proporcji nie zepsuł, ale je jeszcze ubogacił kolorem, nanosząc odręcznie (piórkiem i cienkim pędzlem) na gładkie, pomarańczowe płótno, skopiowane z oryginału dzwonki.
Na odwrocie okładki „Warszawianki” znajdujemy staroświecką w formie, drukowaną dedykację, skomponowaną i złożoną przez Wyspiańskiego w niezwykły sposób:
„J. WIELMOŻNEJ PANNIE
ZACNEJ
LEONTYNIE BOCHENKÓWNEJ
POŚWIĘCA AUITOR”
Ta piękna i nawet jak na czasy Wyspiańskiego staroświecka dedykacja, dziś złożona dla kobiety zostałaby zapewne uznana – o tempora, o mores – za obraźliwą. Kim była jej adresatka? Słowa „jaśnie wielmożna” i „zacna” świadczą, że nie była najmłodsza. Pochodziła zapewne z Krakowa, bo krakowski ród Bochenków często używał imienia Leon, a Leontyna jest tego imienia rzadką żeńską odmianą. W dawnych nekrologach znalazłem, że osoba o tym wieku i nazwisku zmarła w styczniu w 1904 roku w Krakowie, w wieku siedemdziesięciu dwu lat.
Panie świeć nad tą godną „Warszawianki” duszą.
Jan Straus