Znajdź książkę

Nasz antykwariat internetowy to zbiór ponad 40.000 książek

    ul. Wilcza 29 A lok. 25
    00-544 Warszawa
    tel. 022 622 11 54
    0,00 

    JAN STRAUS: O CNOTACH NA LITERĘ B CZYLI PIĄTA JUŻ AUKCJA KWADRYGI

    Z letniego letargu do kolekcjonerskiego życia przywrócił mnie telefon pana Artura, z zapytaniem: Panie Janie, czy pan napisze…? No to piszę. Choć pogrążony w pielęgnowaniu cnót niewieścich (koniec lata to dla mnie przetwory: galaretki z porzeczek, powidełka, borówki, kiszenie ogórków i marynowanie kabaczków) czynię to niechętnie i z niepokojem, czy moja tożsamość płciowa pospolitego samca hetero nie uległa zmianie, zakłócona tak niemęskimi zajęciami. I czy w ogóle można się do mnie jeszcze zwracać z jakąkolwiek propozycją, używając zmaskulinizowanej formy proszę pana. Na marginesie pragnę dodać, że do słowa niewiasta nie mam zaufania i go nie lubię, bo jego znany mi źródłosłów wskazuje, że osoby nim obarczone: albo z zasady nic nie wiedzą, albo też są nam nieznane, a więc kulturowo obce. Dlatego też entuzjazmem napełniła mnie obecna na piątej aukcji Kwadrygi „Nauka życia szczęśliwego w społeczeństwie. Zamknięta w niewielkiey liczbie naywybornieyszych ustaw nauki obyczayney” wydana w 1825 roku w Warszawie, a zwłaszcza jej rozdział „O Białogłowie”. Bo przecież jako człek już posiwiały, cnoty białogłowskie mógłbym kultywować, bez obawy, że utracę tożsamość kulturową. A nawet gdyby – uspokajają mnie takie, zawarte w tym dziele, skierowane do białogłów, słowa: „Pomnij, że jesteś rozumną towarzyszką mężczyzny, a nie niewolnicą namiętności jego. Wyznaczenie twoje nie jest nasycić grube chuci jego ale być mu pomocą w pracach życia, łagodzić go swoim miłym przywiązaniem, i nadgradzać jego staranie pieszczotami twojemi.”

    Bo chuci męskich nie chciałbym zaspakajać nawet drelując wiśnie. No i mam pretensje do Kwadrygi, czemu tak ważnej rzeczy nie wystawiła na aukcji z pół roku wcześniej, jeszcze przed ogłoszeniem reformy pana Czarnka, tak by mogła się ona znaleźć na liście szkolnych lektur. Do listy tej dołączyłbym równie rzadkie i przydatne dziełko, traktujące „O cnotach towarzyskich y występkach im przeciwnych”, wydane w Warszawie w 1822 roku.

    Są książki tak rzadkie, pojawiające się w handlu raz na 10, 20 lat, że uchodzą uwadze mniej doświadczonych kolekcjonerów, dzięki czemu, gdy się pojawiają, nie osiągają cen na jakie zasługują. To przypadek prawie wszystkich, może poza wydanymi najpóźniej, bo w 1844 roku, „Pamiątkami historycznymi Łowicza” książek pierwszego, dodajmy, znakomicie władającego piórem historyka Mazowsza, Hipolita Gawareckiego. Dlatego też z prawdziwym wzruszeniem odnotowałem obecność na naszej aukcji drugiego tomu „Pamiętnika Płockiego”. To, że jest to tylko jeden z tomów dzieła nie umniejsza kolekcjonerskiej wagi tego wydarzenia, bo Gawarecki poszczególne jego części ogłaszał sukcesywnie, kolejno: w 1828 i 1830 roku, tak, że nigdy nie stanowiły one całki wydawniczej, nigdy też ich razem w handlu nie spotkałem. A każdy z nich stanowi osobną całość i nie są czasopismem. W niniejszym tomie szczęśliwy nabywca znajdzie – między innymi – pierwszą w polskiej literaturze historycznej monografię Ostrołęki.

    Zebranie „Wiadomości o mieście Płocku”, „Wiadomości historycznej miasta Pułtuska”, kompletu „Pism historycznych”, „Opisu topograficzno-historycznego Ziemi Wyszogrodzkiej” oraz dzieł Gawareckiego przywołanych powyżej – a wykorzystałem prawie wszystkie nadarzające się okazje – zajęło mi prawie czterdzieści lat, przy czym „Opisu topograficzno-historycznego Ziemi Dobrzyńskiej” poszukiwałem najdłużej. A była to pierwsza książka Gawareckiego, którą trzymałem w ręku. Pewnego pięknego czerwcowego dnia przyniosła ją do Antykwariatu Naukowego, jeszcze na Świętokrzyskiej, córka znanego, prawicowego historyka Jana Karola Korwin-Kochanowskiego, prezesa Towarzystwa Naukowego Warszawskiego w latach 1918–1925 i rektora Uniwersytetu Warszawskiego; przyniosła, by sprzedać i za pozyskane pieniądze uratować walący się dwór przodków. Celu wówczas nie osiągnęła, bo ceny, jakiej zarządzała – 10 tys. zł – nie zaakceptował ówczesny kierownik AN, pan Farbiszewski. Skąd wiem? Bo sam wówczas jeszcze bardzo młody próbowałem pocieszyć, bardzo wówczas zasmuconą i bardzo piękną młodą kobietę w ciemnych okularach. Nie wiem co się z dworem Kochanowskich w Cielądzu stało (chyba pozostała po nim figura w parku i kępa drzew), nie wiem też, jaki był dalszy los egzemplarza „Ziemi Dobrzyńskiej”, który trzymałem wówczas w ręku. Znacznie piękniejszego, od tego, który obecnie posiadam. W rękach prywatnych napotkałem jeszcze egzemplarz trzeci. Niestety, jego aktualny właściciel, mimo że zawodowy antykwariusz i mój przyjaciel, nigdy nie chciał się z nim rozstać. Wie bestyja, co posiada. Trochę mu w zdobyciu tej wiedzy zresztą pomogłem.

    Nie jestem admiratorem poezji Teofila Lenartowicza, choć jego „Lirenkę” z okładką w rysunku Norwida oraz „Błogosławioną” i „Uspokojenie” – w skórzanej oprawie wydawniczej, wytłoczonej podług sztychowanej strony tytułowej, również autorstwa twórcy „Promethidionu”, powodowany namiętnością do okładek posiadam. Zaglądam też dość często do tak istotnej dla znajomości epoki, pełnej pikantnych szczegółów korespondencji Lenartowicza z Józefem Ignacym Kraszewskim, która ukazała się w 1863 roku we Wrocławiu w mikroskopijnej podówczas ilości 800 egzemplarzy. „Gladjatorowie” są bodaj pierwszą książką poety-rzeźbiarza-etnografa, wydaną już po jego wyjeździe z Polski i osiedleniu na stałe w Rzymie. Egzemplarz wystawiony na naszej aukcji wart jest uwagi i z tego względu, że posiada dobrze zachowaną, unikatową okładkę wydawniczą, przyozdobioną wdzięcznymi próbami kaligraficznymi dziewiętnastowiecznej właścicielki tej uroczej, poetyckiej ramotki, Andzi (Wandzi) Andrzejewskiej. Panienka ta, dobrze wytrenowawszy sygnaturę, złożyła ją w końcu na karcie tytułowej „Gladjatorów” jednym pewnym pociągnięciem pióra. Trenowała na okładce, słusznie przewidując, że oprawca-introligator ją wyrzuci. I nasze szczęście, że tak się w końcu nie stało.

    W „Gladjatorach” moją uwagę zwróciły przede wszystkim uwagi końcowe. Zachwycają pieszczotliwym tytułem „Przypiski” i naiwną treścią. Mógł je znać Sienkiewicz. I czy to one zainspirowały twórcę „Quo Vadis” do stworzenia postaci Ursusa? Niniejszy wstępniak nie ma ambicji naukowych, więc pofantazjować można. Pierwsze słowa „Gladjatorów”: „O biada temu na sądzie bożym  / Kto pierwszy dumnie wstrząsnął porożem”. Oczywiście czytane z przymrużeniem oka sugerują, że to również poemat dla myśliwych. I właśnie jako rasowy books hunter polecam tę bardzo rzadką już dziś w handlu książkę bibliofilskiej braci.

    Lenartowicz to Norwid, Norwid to Maria Kalergis, a Maria Kalergis to Muchanow. A wyskrobane kulfonami nazwisko Muchanow pojawia się na naszej aukcji, pod dedykacją dla ucznia III Warszawskiego Gimnazjum Realnego Pawła Mirowskiego, znajdującą się w wydanych w 1837 roku w Warszawie „Zasadach fizyki doświadczalney” Andrzeja Radwańskiego. Uczeń ten pomienionym dziełem został odznaczony w 1850 roku za dobre wyniki w nauce. Podpisany pod tą dedykacją to jednak nie Sergiusz, mąż wielkiej pianistki, ale jego stryj Paweł, słynny rusyfikator szkoły polskiej, kurator szkół warszawskich w latach 50., a potem dyrektor Spraw Wewnętrznych i Duchowych w Królestwie Polskim, a więc, biorąc pod uwagę pełnione stanowisko, ówczesny odpowiednik naszego ministra Czarnka. Tłumaczy to, czemu dedykacja dla Pawła Mirowskiego – podpisali się pod nią również profesorowie gimnazjum – została zredagowana (nie wyłączając nazwiska ucznia i wbrew wcześniejszej praktyce oraz dobrym obyczajom – cyrylicą). Na szczęście Paweł Mirowski nie okazał się zbyt wnikliwym czytelnikiem zasad fizyki, bo dzieło to dotrwało do nas prawie „nietknięte zębem czasu”, błyszcząc wspaniałą, karminową, półpłócienną oprawą. Kilkunastoletnia przerwa w czasie – od daty ukazania się książki Radwańskiego do odznaczenia jej dedykacją dla Mirowskiego – wskazuje, że oprawą tą została ozdobiona większa partia książki Gawrońskiego przeznaczona na szkolne nagrody. Sądząc po jej stylu miało to miejsce jeszcze w latach trzydziestych XIX wieku.

    Dedykacja na oprawie, w dodatku wytłoczona przez introligatora i pełniąca rolę literowego, unikatowego superekslibrisu to przypadek nawet w XIX wieku bardzo rzadki, zwłaszcza gdy znane jest nazwisko jej wykonawcy. W naszym przypadku zdobi ona wydane w 1869 roku w Krakowie „Moskiewskie na Litwie rządy” Ferdynanda Władysława Czaplickiego, pisarza niejako seryjnie fabrykującego zbeletryzowane wspomnienia z czasów powstania styczniowego. Ta unikatowa, wykonana w pełnej, granatowej kozłowej skórze oprawa, będąca odautorskim podziękowaniem dla nakładcy dzieła Jana Siedleckiego, jest dobrym i pięknie zachowanym przykładem stylu panującego w polskim introligatorstwie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku. Świadczą o tym złożone po łuku (w kształt oka) imię i nazwisko obdarowanego oraz budowa wypukłej, głęboko wytłoczonej, podkreślonej złotem ramki. W epoce podobne dedykacje tłoczono również na oprawach wykonanych w aksamicie. Te są jeszcze rzadsze od opisanej.

    Dotykając Lenartowicza i pobytu Polaków we Włoszech, warto zwrócić uwagę na jedyne i wcale nieczęste tak wyczerpujące opracowanie tego tematu – na wydane w Rzymie w roku 1930 „Życie polskie w Rzymie w XVIII wieku” pióra Macieja Loreta. Książka ta, obok wydanego w 1935 roku opracowania Władysława Pobóg-Malinowskiego „Józef Piłsudski 1901-1908. W ogniu rewolucji” należy – moim zdaniem – do najciekawszych, merytorycznych propozycji dostępnych na niniejszej aukcji. Zaskakująca jest rynkowa rzadkość tego ostatniego, wydanego przecież w sporym nakładzie, potwierdzająca tylko jego wagę i fakt, że jest bardzo poszukiwane. Nie było ono bowiem nigdy niszczone ani w inny sposób inkryminowane. W dodatku egzemplarz wystawiony w Kwadrydze, obdarzony świetną okładką Tadeusza Piotrowskiego, jest wyjątkowo dobrze zachowany. I nie razi zupełnie fakt, że jest to jeden z egzemplarzy ordynaryjnych. A były – czytamy o tym w kolofonie dzieła – egzemplarze specjalne tego wydania, złożone w większym formacie, w ilości 500 numerowanych egzemplarzy. Wystawiony na aukcji jest nienumerowany – a podobno zdarzają się nawet oprawne w skórę.

    Lata 1901–1908 to okres chlubny w życiu Marszałka. Ale są w jego życiorysie – zwłaszcza po roku 1926 – i bardzo ciemne momenty. Przecież to jemu zawdzięczamy Berezę kartuską, sanację z gettami ławkowymi, zapiętego na ostatni guzik Rydza-Śmigłego i totalne nieprzygotowanie Polski do wojny z Niemcami – za to w 1939 roku mieliśmy najlepszą konnicę świata. Do momentów najciemniejszych należy sprawa generała Włodzimierza Zagórskiego, oficera prowadzącego Józefa Piłsudskiego, który – aresztowany w 1927 roku w Wilnie przez oficerów II Wydziału na rozkaz Marszałka – zaginął tuż po powrocie z więzienia. O wydarzeniu tym przypomina dotyczący sprawy oryginalny raport dwu oficerów dwójki, obecny na naszej aukcji. Raport przerażający w treści, z którego wynika, że eskortowany do domu przez tychże oficerów generał Zagórski wysiadł z ich samochodu i na odcinku 50 metrów po prostu „wyparował”. A pasjonującą biografię generała Zagórskiego, nawet tę najłatwiej dostępną, w Wikipedii, wszystkim zainteresowanym sprawą gorąco polecam.

    Nie mniejszym przebojem na naszej aukcji będzie wizytówka, zawierająca faksymile podpisu Józefa Piłsudskiego, odwołująca się więc do najwcześniejszej formy biletu wizytowego, na który składał się odręczny podpis właściciela lub właścicielki – vide wizytówka Ludwiki Śniadeckiej – złożony na sztywnym, glansowanym kartoniku. Marszałek wizytówek posiadał kilka. Ta bodaj jest najczęstsza. Znacznie rzadsze są wizytówki JP wykonane suchym tłokiem. Są one dyskretniejsze i nie rzucają się w oczy. Wizytówki pozostawiane niegdyś osobiście, gdy składający nie został gospodarza w domu – te mają zagięty lub urwany rożek – lub przesyłane przez adiutanta lub posłańca, pełniły często rolę prywatnej pocztówki, nierzadko obarczonej dodatkowo treścią. Najczęściej były to życzenia lub powinszowania z okazji imienin urodzin, imienin, Nowego Roku – jak wystawiona na niniejszej aukcji bardzo interesująca wizytówka właściciela znanej, przedwojennej, warszawskiej Fabryki Cukrów i Czekolady „Franboli” Ignacego Kiełbasińskiego. Ta najprawdopodobniej towarzyszyła bombonierce, która z przyczyn oczywistych nie ocalała. Napotykamy też często wizytówki z propozycją odwołania lub zorganizowania spotkania. Tu zachwyca treść biletu wizytowego pierwszego rektora warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, wspaniałego portrecisty, profesora Konrada Krzyżanowskiego, który odwołując sesję najprawdopodobniej z potencjalną modelką, tłumaczy się pilnym spotkaniem z (sic!) teściową. Nie są to więc w żadnym przypadku dedykacje, jak sugerują to w opisach organizatorzy aukcji, bo za takowe trudno uznać: na przykład kondolencje, złożone przez Stanisława Strońskiego, który „prosi o przyjęcie wyrazu prawdziwego współczucia” nieznaną nam osobę. I tu ciekawostka z pogranicza historii obyczaju i polskiego języka: wizytówka ta zawiera WYRAZ współczucia a nie mnogie „wyrazy”, które dziś z przesadą składamy. No i dodatkowy żal, że mało kiedy wiemy, do kogo wizytówka ta, i inne wystawione przez Kwadrygę, była zaadresowana. Czasami informowała o tym maleńka koperta, do której podobne wizytówki były kierowane.

    Powstanie muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku i związane z tym masowe zakupy, jak również polityka i próby wykreowania Jarosława Kaczyńskiego na (toutes proportions gardees) „naczelnika naszego państwa”, spowodowały, że Marszałek i jego Legiony są znowu w kolekcjonerskiej modzie. Po raz kolejny więc dużym zainteresowaniem cieszą się wszelakie druki wazelinotwórcze i „państwowotwórcze” opiewające wielkość Legionów i ich Twórcy, miałkie wspomnienia najrozmaitszych Grzmotów, Sławojów, Bohunów i Kmiciców, w rodzaju pokazanych na naszej aukcji „Gawęd legunów między sobą”. Do druków trochę ośmieszających Marszałka i epokę, niestety należy również „Mały Piłsudczyk” pióra T. M. Nittmana. Piszę – choć niepochlebnie – o „Małym Piłsudczyku”, bo to hagiograficzne dzieło zostało wydane w opracowaniu typograficznym znakomitego Atelier Girs-Barcz; piszę – bo prezentowany egzemplarz zachował bardzo rzadką (nieledwie unikatową) obwolutę. A tak na marginesie, to sam mam kłopoty z „Małym Piłsudczykiem”. Zalega sobie spokojnie na półce w moim księgozbiorze ze względów rodzinno-sentymentalnych, zawiera bowiem dedykację wspomnianego Michała Tadeusza dla Wandy Tatarkiewicz-Małkowskiej, popularnej niegdyś mamy radiowej, ciotecznej babki mojej żony. I po to, by ją przypomnieć, przypomniałem Nittmana.

    „Mały Piłsudczyk” – z pretensjonalnie pierzastym portretem Piłsudskiego na okładce – należy do najgorszych dokonań atelier założonego po 1930 roku przez Anatola Girsa i Bolesława Barcza. Dzięki Bogu, to nie jedyna książka tego duetu na naszej aukcji. Są na niej również jego niekwestionowane arcydzieła, choćby wydany w 1935 roku w Warszawie nakładem Głównej Księgarni Wojskowej album „Polska na morzu”. Na aukcję Kwadrygi trafił egzemplarz z rzeczywiście bardzo rzadko dobrze zachowaną obwolutą, przedstawiającą boję z żyrokompasem i gwiazdę polarną, wskazującymi żeglarzom bezpieczną drogę do macierzystego portu. Nie ona jest jednak najsilniejszą stroną przedmiotowego projektu typograficznego, lecz wyśmienita, lakoniczna oprawa tego dzieła, ozdobiona łańcuchem kotwicznym, symbolizującym mocne osadzenie naszej Ojczyzny nad Bałtykiem oraz wspaniałe obrobione przez Barcza zdjęcia Gdyni. Niestety fotograficzna reprodukcja zamieszczona w opisie aukcji, nie oddaje w pełni walorów tej płóciennej oprawy wydawniczej; nie oddaje bowiem głębi ślepo przetłoczonych liter składających tytuł dzieła. Wypadałoby również dodać, że otrzymało ono także arcyrzadki już dzisiaj w handlu, sporządzony przez GKW i Atelier specjalny dodatek, reklamujący wyroby i usługi firm, dzięki którym „Polska na morzu” została wydana, ozdobiony broszurową okładką, zbliżoną rysunkiem i formatem do omówionej przed chwilą obwoluty. Wydrukowany on został na użytek sponsorów, co tłumaczy jego rzadkość.

    „Polska na morzu” to nie jedyny druk opracowany graficznie przez Girsa-Barcza, wystawiony na niniejszej aukcji. Znajdziecie Państwo na niej jeszcze „Sitwesy” Erwina Hillerbranda, „Wiosnę grecką” Hanny Malewskiej i jeden z najciekawszych tomików wydawanej przez GKW Biblioteczki sportowej, „Ping pong” pióra Ryszarda Jodłowskiego. Nie będę się o tych książkach rozpisywał, bo pochodzą z kolekcji znakomitego znawcy przedmiotu Piotra Rypsona, o czym świadczą zamieszczone w nich (szczęśliwie na końcu) barwne wlepki. Nie będę przecież uczył starego lisa jak się kury, by znosiły jaja, sadzi.

    Atelier Girs-Barcz nie miało i nadal nie ma szczęścia. Barcz nie przeżył wojny, Girs niestety pozostał (i tworzył) na obczyźnie, co zapewne utrudniło odbiór jego spuścizny w PRL. W dodatku międzywojenny dorobek obu artystów znalazł się na swoistym indeksie – wszak to w ich opracowaniu ukazała się większość wydawnictw głoszących chwałę II RP. W podręcznikach dotyczących historii polskiej książki długo więc był pomijany. Niestety sytuacja te nie uległa zmianie po odzyskaniu przez nasz kraj pełnej niepodległości. Dorobku Atelier nie docenił Piotr Rypson w „Nie Gęsi”, został pominięty na zorganizowanej w 2014 roku przez Muzeum Sztuki w Łodzi wystawie „Zmiana pola widzenia”, choć dzięki „nowoczesności przedstawienie tego widzenia” w pełni na to zasługuje. Tylko raz i to pod sam koniec PRL, dzięki uporowi Andrzeja Kłossowskiego i bibliofilów warszawskich, dorobek Anatola Girsa i Bolesława Barcza doczekał się prezentacji. Miało to miejsce w 1989 roku w Bibliotece Narodowej. Znakomity katalog tej wystawy, zawierający opisy bibliograficzne prawie wszystkich druków opracowanych przez Atelier, niestety nie zawiera podobizn pokazanych na niej obiektów, nie mógł więc i nie może spełnić pokładanych w nim nadziei. Trud opracowania dorobku Atelier i wydania poświęconej mu monografii podjął w ostatnich latach najwybitniejszy kolekcjoner druków Girsa-Barcza Janusz Kondratowicz. Przedwczesna śmierć Pana Janusza przerwała te ambitne plany. Brak ten tylko w części zrekompensuje książka piszącego te słowa, która już wkrótce ukaże się w druku, poświęcona historii polskiej okładki od jej narodzin do roku 1939. Uzupełni ona to co napisałem o fotomontażach Girsa-Barcza w „Cięciu”, będzie dopełnieniem opracowanych przez Atelier druków literackich zaprezentowanych przeze mnie na wystawie, która miała miejsce w 1986 roku w warszawskim Muzeum Literatury.

    Kupno książki dla okładki to namiętność, która dopada bibliofila na ogół na stare lata i nie jestem pewien, czy można ją nazwać cnotą, bo trochę przypomina pożądanie ciała, a nie (jak być powinno) duszy. Podobnie jest z drukami bibliofilskimi, których nadrzędnym celem bywa na ogół przyodzianie wybranego tekstu w możliwie piękne drukowane szaty, choć nie zawsze on na nie zasługuje i nie zawsze one do niego pasują. Za to, gdy dojdzie do zgodnej koincydencji obu tych „pożądań”, efekty bywają olśniewające. Tak jest w przypadku wydanej w 1970 roku „Niobe” Gałczyńskiego z drzeworytami Jacka Żuławskiego, będącej – obok „Listów z fiołkiem” w aranżacji graficznej Henryka Tomaszewskiego – może najpiękniejszą polskojęzyczną edycją tego znakomitego poety. Ma to miejsce w przypadku „Sześciu wierszy” Cypriana Kamila Norwida, wydanych w 1983 roku w olśniewającej szacie, skrojonej w Doświadczalnej Oficynie Graficznej Pracowni Sztuk Pięknych przez mistrza Leona Urbańskiego. Na miano arcydzieła zasługuje również niewielka rozmiarami „Książeczka o książce” z drzeworytami Konstantego Marii Sopoćki. Tu wypadałoby przypomnieć, że 150 numerowanych egzemplarzy tego dziełka zostało wydrukowanych w 1961 roku na czerpanym papierze z Jeziorny i podpisanych przez artystę. Wszystkie te cudowne druki obecne są na naszej aukcji za naprawdę pomierną cenę. Czy cnoty bibliofilskie mogą sięgnąć wyżyn cnoty? Tak też się stało za sprawą Towarzystwa Miłośników Książki w Krakowie. W 1926 roku wydało ono w nakładzie 150 egzemplarzy numerowanych – ku czci pana Karola Rollego – druczek zatytułowany „Z ksiąg o cnocie rozdział wybrany o zapłacie cnoty i żywota przystojnego”, w którym to jak wół stoi napisane: „Którykolwiek wychodzą z tej ziemskiej otchłani / Od Boga i od cnoty są umiłowani”. Umiłowani bez względu na płeć kulturową i biologiczną. Pokrzepiony tym stwierdzeniem wracam do kultywacji cnót białogłowskich i do smażenia powideł. Czego Państwu i ministrowi Czarnkowi także życzę.

    PS Gdyby ten esej-recenzja miał inny tytuł, włączyłbym do niego: „Historisch Genealogischer Kalender” z Chodowieckim i Polską, kapitalne wspomnienia z pobytu w Polsce Brandesa, niezastąpione „Materiały sfragistyczne” Adama Chmiela, „Korespondencję listowną Hugona Kołłątaja z Tadeuszem Czackim”, arcyrzadki, warszawski „Kalendarz na rok 1904”, dochód ze sprzedaży którego miał być przeznaczony „na Pogotowie Ratunkowe”, i nieznany mi poradnik dla budujących „Tani dom własny”. Ale ze zrozumiałych względów wybrałem cnoty.

    Jan Straus

    © Kwadryga | wykonanie: THE NEW LOOK
    0
      0
      Twój koszyk
      Twój koszyk jest pustyWróć do sklepu

      Antykwariat Kwadryga

      jest miejscem wyjątkowym, przestrzenią zatrzymanego czasu – świadectwem historii kultury zapisanej na kartach tysięcy książek.